poniedziałek, 28 listopada 2011

drzewo genealogiczne


będąc ostatnio świadkiem pewnych wydarzeń, naszły mnie myśli o sensie tworzenia drzew genealogicznych i poszukiwań korzeni rodzinnych

któż wie, może dokopałabym się do herbu szlacheckiego...
a może do chłopa pańszczyźnianego...
dokument dokumentem, ale życie jest życiem...



licząc dwoje rodziców, czterech dziadków, ośmioro pradziadków, szesnaścioro prapradziadków, i dalej w głąb czasu i przestrzeni... a wszyscy z rodzeństwem i potomstwem... o różnym pochodzeniu, o różnym statusie, o różnych powikłanych losach... mezalianse, ucieczki, wydziedziczenia... czasy w których żyli... historia państwa: najazdy, zabory, okupacje, wojny... nieszczęścia i krzywdy... rozłączone tragediami rodziny... przesiedlenia, wygnania, obozy pracy... a na przestrzeni dziejów nasi przodkowie, którzy musieli sobie jakoś z tym radzić, musieli się z tym uporać, musieli podejmować decyzje...

nigdy nie zapomnę opowieści pewnej Starszej Pani, która z wczesnego dzieciństwa pamięta przesiedlenia z kresów na ziemie odzyskane... nigdy też nie mogła sobie darować, że choć urodzona w Polsce, z rodziców Polaków, w dowodzie osobistym miała ZSRR, a potem Ukrainę... pamięta, że na granicy rosjanie odpięli z przewożącego ich pociągu wagony z dobytkiem... zostali jak stali... bez ubrań, bez żywności, bez sprzętów, bez pamiątek rodzinnych... dlaczego pamięta... bo była naocznym świadkiem, jak pewien samotny ojciec dwojga maleńkich dzieci, wierzący w słuszność swej decyzji wyjazdu, nie wytrzymał tej nagłej straty, tego nagłego całkowitego ubóstwa, i popełnił samobójstwo... ludzie natychmiast ‘podzielili’ się jego dziećmi i wzięli za swoje... gdyby tego nie zrobili, musiałyby pozostać przy nie pogrzebanym bezimiennie ojcu na pewną śmierć w szczerym polu...

ileż takich tragedii się wydarzyło na przestrzeni naszych dziejów... ileż to ludzi nie pomnych swego pochodzenia... iluż to mężów powracających z niewoli brało na siebie dziecko zrodzone z wojennego dramatu żony... ileż w nas krwi kozackiej, pruskiej, tatarskiej, szwedzkiej, tureckiej... ileż rodzin rozłączonych przez losy... ileż dzieci na wychowaniu w cudzych domach... ileż zmian nazwisk i danych, ileż urazów psychicznych uniemożliwiających odnalezienie się i połączenie rodziny...

zastanawiam się więc ostatnio nad zasadnością drzew genealogicznych... bo cóż z tego, że w dokumentach niezbicie i bezwątpliwie ‘dokopię’ się do Człowieka X, skoro badanie DNA kategorycznie wykluczy jakiekolwiek nasze pokrewieństwo ??? czyż możemy być niezłomnie pewni, że nasz trzy razy pra dziadek jest naszym biologicznym przodkiem i że ponad wszelką wątpliwość mamy prawo istnieć na tym samym rodzinnym wykresie ???

ba, czyż musimy szukać w czasoprzestrzeni... czyż w dzisiejszych czasach nie ma podrzutków... czyż nie ma adopcji czy przysposobień.... czyż nie ma nieświadomych mężów istniejących w akcie urodzenia dziecka swej żony... czyż nie ma rodzinnych tragedii i dramatów braku zaufania, gdy jednak okazuje się, że dziecko ojca jest jego dzieckiem... czyż nie ma nadal gwałtów, choć zadajemy je sobie sami i nie możemy już ‘zwalać winy’ na najeźdźców...


dokument dokumentem, a życie jest życiem...
odnajdując szczątki najstarszego odnalezionego przez nas przodka w linii prostej, i powierzając je nauce, może się okazać, że nie łączy nas nic, prócz miejsca na teoretycznie wspólnym drzewie genealogicznym...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz